Lidia Geringer de Oedenberg Lidia Geringer de Oedenberg
174
BLOG

Google "odkurza" zapomniane książki

Lidia Geringer de Oedenberg Lidia Geringer de Oedenberg Gospodarka Obserwuj notkę 4

Google “odkurza” zapomniane książki, wydawcy liczą zyski lub... odszkodowania.

 

Projekt Google Books oficjalnie uruchomiono w 2003 r., skanowanie książek rozpoczęto najprawdopodobniej już w 1995 r., ale porozumienie, aby legalnie e-książki udostępniać – zawarto dopiero teraz.

 

Google Books bezsprzecznie zwiększa dostępność do tytułów, niesie jednak też ze sobą pewne zagrożenia związane z monopolem amerykańskiego giganta na przygotowanie i dystrybucję e-książek. Powszechną zazdrość budzą też przewidywane gigantyczne zyski z reklam towarzyszących największej na świecie bibliotece. Nic dziwnego, że częściowo zakończona batalia o zdefiniowanie zasad gry na nowym rynku trwała kilka lat. Na czym konkretnie stanęło?

 

Na mocy porozumienia zawartego między Google a Zrzeszeniem Twórców i Stowarzyszeniem Wydawców Amerykańskich, informatyczny potentat będzie mógł skanować i udostępniać pozycje wydane jedynie na terytorium czterech państw: Stanów Zjednoczonych, Australii, Kanady i Wielkiej Brytanii. Porozumienie obejmuje trzy rodzaje książek:

 

1. Książki będące dobrami publicznymi - wobec których prawa autorskie wygasły już dawno.

 

2. Książki objęte prawem autorskim dostępne w druku - oczywiście po wyrażeniu zgody przez autora i wydawnictwo.

 

3. Książki objęte prawem autorskim niedostępne w druku – zgoda jak wyżej, przy czym w tym przypadku autorzy powinni być bardziej przekonani do współpracy, z uwagi na fakt, że ich książki nie znajdują się już na rynku (np. nakład został wyczerpany, a wydawnictwo nie chce wznowić tytułu). Do tej kategorii należy najwięcej tytułów i to tutaj Google upatruje największych zysków.

 

Od zawarcia nowego porozumienia minął nieco ponad miesiąc. Nie wiadomo zatem, jak będzie w praktyce wyglądała kwestia płatności za korzystanie z Google Books. Na spotkaniu zorganizowanym przez tę firmę w Brukseli przed paroma tygodniami, Santiago de la Mora, przedstawiciel Google na Europę, Bliski Wschód i Afrykę tłumaczył, że koszty związane z prawami autorskimi publikacji pokryje reklamodawca. Na świecie nie ma jednak nic za darmo, więc jak przyszło do szczegółów Antoine Aubert z brukselskiego biura Google wyjaśniła w skierowanym do mnie liście, iż Internauta co prawda będzie miał darmowy dostęp, ale jedynie do ok. 20% zawartości zeskanowanej książki i tę część właśnie "zasponsoruje" reklamodawca. Jeżeli czytelnik uzna, że tytuł go interesuje, za pozostałe 80% stron będzie musiał zapłacić już sam. Współczesna biblioteka “aleksandryjska” będzie, jak można się spodziewać, pełna reklam.

 

Z generowanych przy e-książce zysków z reklam, 63% będzie trafiało do właścicieli praw autorskich. Z kolei z tejże “puli” dla autora i wydawcy 65% trafi do kieszeni tego pierwszego, a 35% do drugiego, jeżeli książka została wydana przed 1987 r. W przeciwnym razie, autor i wydawca podzielą się równo. Autorzy teoretycznie powinni być zadowoleni, tym bardziej, że w przeciwieństwie do sklepowych półek - miejsca dla ich książek na pewno w Internecie wystarczy i nie będą musieli być skazani np. na gust sprzedawcy w księgarni.

 

Co oznacza zawarcie wspomnianego porozumienia dla polskich autorów i wydawców?Jako rynek wydawniczy spoza wyżej wymienionej czwórki państw - formalnie są z niego wyłączeni. Mają jednak możliwość spokojnego przyjrzenia się, jak Google Books będzie funkcjonował w praktyce. Jeśli google'owy pomysł na zarabianie im się spodoba, będą mogli indywidualnie zgłaszać akces do projektu poprzez program Google Editions, nad którym trwają ostatnie prace. Autorzy bardziej znani, tłumaczeni i wydawani na Zachodzie (i ich spadkobiercy) z pewnością winni to przemyśleć, bo ich tytuły i tak najpewniej znajdą się w Google Books. Na przykład, pozycja "Malowany ptak" Jerzego Kosińskiego, wydana przez Baobab w 2003 r., posiada w serwisie jedynie symboliczną stopkę, ale już "The painted bird", wydany przez Grove Press w 1995 r., można przeczytać w obszernych fragmentach i, w zależności od kształtu umowy zawartej z Grove Press przez spadkobierców autora, jest wielce prawdopodobne, że pojawi się w całości (oczywiście za stosowną opłatą).

 

Z kolei dla polskiego Internauty ograniczenie porozumienia do 4 państw oznacza ni mniej, ni więcej, tylko brak dostępu do płatnych zasobów Google Books - Kategorii 2 i 3 (książek objętych prawem autorskim dostępnych w druku i niedostępnych w druku). Z pełnej gamy usług serwisu, np. darmowego przejrzenia 20% zawartości czy kupna 100%, będą mogli korzystać tylko użytkownicy z USA, Wielkiej Brytanii, Australii i Kanady. Europie pozostanie darmowy dostęp do Kategorii 1 (książek będących dobrami publicznymi). W Narodowej Bibliotece Francji jest ich okrągły milion, od 200 lat ponoć nikt do nich nie zaglądał - będzie zatem szansa.

 

Wygląda na to, że reguły tej gry rzeczywiście zostały w końcu ustalone. Teraz obie strony porozumienia będą patrzyły sobie na ręce i pilnowały, aby ich kawałki e-tortu były odpowiednio duże. Wbrew pozorom, podczas kilkuletniej batalii autorzy i wydawcy zdążyli napsuć Google sporo krwi. Tylko od stycznia do września br. koncern wydał na usługi lobbystów 3 mln dolarów, a od 2006 r. utrzymuje biuro w Brukseli, żeby lepiej przekonywać do swoich racji m.in. Komisję Europejską i Parlament. Na razie zyskali największy rozgłos dzięki wydawcom straszącym ich gigantycznymi odszkodowaniami (właśnie toczy się sprawa przeciw Google we Francji) i co dobre - wzniecili debatę nad nie zharmonizowanym na poziomie unijnym prawem autorskim. Dzięki Google - „garażowej” niegdyś firmie z amerykańskiego mitu – europejskie „stare” prawo musi już wyjść z lamusa.

 

Z pozdrowieniami dla Internautów,

 

Lidia Geringer de Oedenberg

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka